Rumunia – część 2 (2012)

Część pierwsza relacji:
https://travelauts.wordpress.com/2014/12/29/rumunia-2012-1/

28.07.2012 – 12.08.2012


Dzień 10 – wulkany błotne

Kolejny punkt wycieczki to wulkany błotne (Vulcanii Noroiosi) w pobliżu miasta Buzău. Zwijamy obozowisko i docieramy na miejsce przed 15tą. Okolica wulkanów jest bardzo urokliwa – teren jest pełen pagórków, między którymi wije się droga, którą tu dojechaliśmy. Same wulkany spełniają nasze oczekiwania – bulgoczą, wylewają i ogólnie bardzo starają się wyglądać groźnie. W promieniu 200-300 metrów nie ma żadnej roślinności, a powierzchnia ziemi jest spękana i w bliskości samych wulkanów ma szaro-srebrny kolor, zachęcający do rozglądania się za lądownikiem misji Apollo.

Lądownika ostatecznie nie znajdujemy, natomiast spotykamy kosmitów, a konkretnie zorganizowaną wycieczkę, której uczestnicy wydają się przybyszami z Planety Małp. Jeden z nich wchodzi na oglądany przez wycieczkę wulkan i ze zdziwieniem obserwuje, jak jego noga – przebijając miękkie zbocze – zapada się aż po udo w świeże błoto. Wyposażeni w satysfakcjonującą liczbę zdjęć przerywamy to „spotkanie trzeciego stopnia” i udajemy się w na poszukiwanie obiadu i przy tej okazji przeżywamy kolejny rumuński kontrast. Otóż na drodze prowadzącej do wulkanów jest jedno miejsce, gdzie asfalt jest mocno uszkodzony i trzeba istotnie zwolnić, żeby nie zniszczyć zawieszenia. Oczywiście taka nisza rynkowa aż prosi się o zapełnienie, więc dyżuruje tu dwóch małych Cyganów o nastawieniu crowdfundingowym. W jedną stronę udaje nam się przejechać bez opłat, w drugą robi się gorąco, bo tym razem chłopcy postanawiają zastosować agresywny model biznesowy i najpierw próbują zastąpić nam drogę, a gdy to nie wystarcza, rzucają w samochód kamieniami – mamy jednak trochę szczęścia – albo dostatecznie mocny silnik – i odjeżdżamy bez szkód na mieniu.

Tyle awersu, a gdzie rewers? Ano w pobliskiej wsi nawiedzamy zupełnie niepozorną restaurację, w której jemy bezapelacyjnie najlepszy rumuński obiad, zakończony deserem w postaci rumuńskich pączków (papanasi) – wszystko przyrządzone na poziomie „kucharz artysta”, nienotowanym w tej klasie cenowej gdziekolwiek indziej w znanej nam Europie. To smutne, że czasami trzeba pojechać na zabitą dechami wieś, żeby naprawdę dobrze zjeść.

Po ostatnim kawałku deseru turlamy się z trudem do samochodu i ruszamy w dalszą trasę. Już po zmroku udaje nam się dotrzeć do „wampirzego” kempingu w Bran, jednego z licznych holenderskich obiektów tego typu w Rumunii. Złośliwy szerszeń cierpiący na bezsenność trochę utrudnia nam rozkładanie namiotu, ale wreszcie jakoś udaje się pójść spać.


Dzień 11 – Bran, przejazd w Bucegi

Kemping w Bran należy z pewnością do zadbanych i w miarę przyjemnych, chociaż naszą miejscówkę trudno nazwać zacienioną i szczególnie wygodną – naprawdę dobre miejsca były już zajęte, albo nie znaleźliśmy ich w wieczornych ciemnościach… Małżeństwo prowadzące kemping sprzedaje też między innymi wina własnego wyrobu; oczywiście nazwy i opakowania wyrobów nawiązują do Drakuli i wszelkich innych wampirów, kosztują więc stosownie więcej, niż ich półkowe odpowiedniki ;) .

Skoro już tu przyjechaliśmy, to postanawiamy obejrzeć zamek w Bran. Od początku traktujemy tę atrakcję turystyczną ze sporą rezerwą – jak się okazuje, wciąż niestety zbyt małą. Wstęp jest bardzo drogi, zamek jest po prostu w miarę ładnie zachowanym/odrestaurowanym (?), małym zameczkiem na wzgórzu, nie mającym oczywiście nic wspólnego z Władem Palownikiem i ogólnie nieszczególnie ciekawym. Nie znajdujemy tu nawet żadnych lochów ze świecącymi, plastikowymi kościotrupami, które mogłyby nam wynagrodzić poniesione straty moralne i finansowe. Ludzi jest mnóstwo i jedynym plusem zwiedzania jest oglądanie dolinki rzeki Turcu, w której położone jest Bran. W okolicach zamku funkcjonuje odpustowy bazar, pełen kubków z Drakulą, wampirzych kłów i innych tego typu gadżetów, które, szczerze mówiąc, są chyba lepszą inwestycją, niż bilety wstępu. Podsumowując – nie jedźcie tą drogą.

Zwijamy się z Bran i kierujemy do kolejnego miejsca noclegowego, obok Fogaraszy drugiego „na dziko”. Zamierzamy rozbić namiot w dolinie rzeki Ialomiţa (Jałomica), w samym środku gór Bucegi. Jest to bardzo dogodna baza wypadowa, bo na wszystkie wycieczki będziemy startować z wysokości 1500m. Objeżdżamy Bucegi najpierw od północy, następnie od wschodu, przejeżdżając przez miasta Bușteni i Sinaia, by po długiej wspinaczce samochodowej dotrzeć do miejsca docelowego od południowej strony gór.

Wspomniane miasteczka to dla Bucegów swoiste „Zakopce” – pełne turystów, raczej niezainteresowanych wysokogórskimi wycieczkami (chyba że kolejkami linowymi), a przez to zatłoczone i pozbawione miejsc do zaparkowania samochodu (poza obrzeżami i płatnymi parkingami parkowanie jest praktycznie niemożliwe). Z drugiej strony, widoki są tu prawie alpejskie – miasta są położone przy wschodnich, bardzo urwistych zboczach Bucegów, zasłaniających sporą część nieba. Dla porównania wyobrazić sobie można, że Giewont ma ponad 2200m. , a centrum Zakopanego o połowę bliżej, niż obecnie ;) .

W Sinai skręcamy w drogę 71, a z niej – w 713. Przy schronisku Cuibul Dorului natrafiamy na otwartą bramę, wyposażoną w tabliczki „droga w budowie” i „zakaz wjazdu” (gdy piszę te słowa, można wciąż zobaczyć te znaki na Google Street View). W schronisku dowiadujemy się, że możemy spokojnie jechać dalej. Rzeczywiście jest tu niedawno położony asfalt, a dalsza podróż jest przyjemna i momentami niezwykle krajobrazowa, bowiem wiedzie przez wysoko położoną przełęcz Dichiu, by następnie opaść do doliny. Po odbiciu na północ w drogę 714 czar pryska – asfalt nieodwołalnie zamienia się szuter oraz wybijającą nasze zęby i zawieszenie samochodu tarkę, pełną dziur i kałuż. Objeżdżamy w męczarniach jezioro zaporowe Bolboci oraz liczne tabliczki ostrzegające o wielotysięcznych karach za biwakowanie (trzeba uważać którędy przebiega granica parku narodowego). Wreszcie, już po zmroku docieramy do szerokiego i płaskiego fragmentu doliny, w którym oprócz kilku budynków (w tym siedziby Salvamontu) jest sporo rozbitych namiotów i… jedna albo dwie przyczepy kempingowe. Dołączamy wiec do towarzystwa z naszym obozowiskiem i idziemy spać z nadzieją, że nie rozbiliśmy się na polu minowym lub na plecach niedźwiedzia…


Dzień 11 – Bucegi: Sfinxul

Pobudka! Kap, kap, kap!

Tak jest, pada deszcz, jest zimno i paskudnie. Śpimy dalej.

Pobudka!

No dobrze, dalej jest zimno i paskudnie, ale o kreseczkę lepiej. Jakoś udaje nam się zjeść śniadanie i ruszyć. Plan dnia jest jak zawsze bogaty, chociaż w poziomie mamy do przejścia niecałe 20km. Ruszamy z namiotu szlakiem na północ i najpierw oglądamy położony w wejściu do jaskini monastyr (Mănăstirea Peştera Ialomiţei) oraz oczywiście samą jaskinię. Z pewnością jest to absolutne must see Bucegów ;) – jaskinia może nie jest najbardziej efektowna (brak w niej jakichś szczególnych nacieków), ale zwiedza się ją na szczęście bez przewodników i nietypowo, bo… wdrapując się licznymi schodami w górę.

Drugim punktem programu jest obejrzenie charakterystycznych formacji skalnych Bucegów, przede wszystkim słynnego Sfinxula ;). Aby się do niego dostać, wdrapujemy się niebieskim szlakiem na ok. 2200m. do schroniska Babele. Sfinxul nie jest jakoś szczególnie imponujący, natomiast reszta wycieczki – owszem. Bucegi to góry prawie tak wysokie, jak Tatry, ale widokowo będące do pewnego stopnia mieszanką Karkonoszy i Bieszczadów. Masyw jest zakończony stromymi stokami od zachodu, północy i w szczególności od wschodu, ale sam w sobie składa się z licznych, trawiastych płaskowyżów, opadających łagodnie w kierunku południowym oraz doliny Jałomicy.

Powrót do namiotu jest więc przez dłuższy czas relaksującym spacerem po połoninie według prowadzącego na południe żółtego szlaku. W schronisku Piatra Arsa zjadamy obiad, składający się z raczej podłej jakości górskich kiełbasek i mięsa z capa… znaczy z baraniny. Dalej ruszamy niebieskim szlakiem na zachód, a następnie drogą na południe aż do przełęczy Lăptici, gdzie czerwony szlak w kierunku północno-zachodnim sprowadza nas przez piętro lasu aż do namiotu. Co jakiś czas spadają przelotne deszcze, więc kładziemy się spać z nadzieją na lepszą pogodę; następnego dnia chcemy dotrzeć na czubek Bucegów.


Dzień 12– Bucegi: Omul

Następnego dnia pogoda jest o (czyste) niebo lepsza i ma się zepsuć dopiero po południu. Nastrój sielanki psuje nieco właściciel stojącej niedaleko przyczepy, który zasila swoją telewizornię przy użyciu agregatu, ale cóż – każdy kraj ma swoje zboczenia ;) .

Wyruszamy znów na północ, ale tym razem zamiast odbić na wschód niebieskim szlakiem (krzyżyk) do schroniska Babele, idziemy niebieskim szlakiem (pionowa kreska) na północ. W okolicach stacji kolejki linowej oglądamy wnętrze kolejnego, raczej mało zabytkowego monastyru, z którego wydobywają się odtwarzane z nagrania śpiewy cerkiewne. Pniemy się w górę po niekończących się łąkach, mijając stada krów, owiec i osłów, a także wycieczkę Rumunów na quadach. W niektórych miejscach z każdym krokiem na boki wystrzela po kilkadziesiąt koników polnych. Obfitość stawonogiej przyrody objawia się niestety także pod postacią licznych much, w tym także tych lubiących sobie poucztować. Na szczęście gdy wchodzimy w nieco bardziej kamienisty teren, wysokość jest na tyle duża, że namolne stworzenia dają nam spokój.

W cieniu olbrzymich form skalnych, wystających z trawiastych zboczy, wdrapujemy się coraz wyżej, podczas gdy chmury są coraz niżej i bliżej. Wreszcie, gdy zostaje nam do przejścia ostatni długi i prawie płaski odcinek, zaczyna kapać i dość intensywnie grzmieć. Przyspieszamy kroku, a ostatnie kilkadziesiąt metrów drogi do schroniska (najwyżej położonego w Rumunii) na szczycie Omul (2507m.) pokonujemy prawie że biegiem. Wchodzimy na wpół mokrzy do środka i zasiadamy przy ławie, nawiązując długą rozmowę z kilkuosobową grupą rodaków, reklamujących nam pobliskie pasmo górskie Piatra Craiului.

Pogoda niespecjalnie chce się poprawić, a przejście do sąsiadującej z budynkiem schroniska świątyni dumania wydaje się tytanicznym wysiłkiem – jest okrutnie zimno i krople deszczu padają poziomo.

Na szczęście po godzinie trochę się przejaśnia – nie na tyle, żeby nasza wycieczka zakończyła się w stanie suchym, ale przynajmniej możemy ruszyć w drogę. Żeby nie wracać po własnych śladach, wybieramy czerwony szlak (kreska) biegnący zachodnim skrajem płaskowyżu. Po drodze mijamy owczą zagrodę wyposażoną w agresywnego psa, ale na szczęście obywa się bez odpalania petard. W okolicy przełęczy Strunga skręcamy na południowy wschód i czerwonym szlakiem (kreska/koło/krzyżyk) schodzimy do schroniska Padina, a następnie do namiotu.

Jeszcze tego samego dnia zwijamy namiot i opuszczamy Bucegi… podobnie jak połowa populacji Sinai i Bușteni. Kończący się turnus skazuje nas na wielogodzinny korek i do zaplanowanego miejsca noclegowego – kempingu pod Braszowem – docieramy późnym wieczorem.


Dzień 13 – Brașov i pożegnanie z Rumunią

Na koniec wyjazdu zaplanowaliśmy szybkie zwiedzanie Braszowa. Miasto jest z całą pewnością warte dłuższych oględzin: jak wiele innych transylwańskich miast jest pełne zabytkowej architektury i spacer jego ulicami jest przyjemny sam w sobie, bez konieczności smarowania oczu przewodnikową wazeliną. Oprócz oglądania zbytków można skorzystać z kolejki wwożącej chętnych na górujące nad miastem wzgórze. Niestety, mamy zbyt mało czasu, więc po godzinnym kursie po starówce i jej przyległościach pakujemy się do samochodu i ruszamy z powrotem do węgierskiego Tokaju.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s