Pomysł wyjazdu do Czarnogóry narodził się dzięki rozmowie z koleżanką z pracy. Reklama parku narodowego Durmitor brzmiała mniej-więcej tak: ładnie, wysoko, mało ludzi, dużo tras na krótkie wycieczki, dobry dostęp z miasteczka Žabljak (położonego na wysokości 1500m). A że zastanawialiśmy się wtedy nad zagraniczną wycieczką obejmującą górskie spacery, reklama okazała się więcej niż skuteczna. Nabyliśmy więc przewodnik (autorstwa Agnieszki Szymańskiej), zaplanowaliśmy pobyt, zorganizowaliśmy samochód… i pozostało poczekać parę miesięcy na dzień wyjazdu ;) .
Co można powiedzieć o Czarnogórze? W dużym stopniu to samo, co o Słowenii. To kraj-orkiestra: minimum powierzchni, maksimum możliwości. Można tu znaleźć zarówno dzikie góry, jak i zatłoczone plaże, wynająć upiornie drogi apartament albo spać w czyjejś komórce na narzędzia ;) , dygotać z zimna w sierpniowych podmuchach górskiego wiatru lub uprażyć się w tym samym czasie na wybrzeżu Adriatyku. Wszystkie te atrakcje oddzielone są małymi dystansami (krętych dróg, które obniżają średnią prędkość dwukrotnie…), a zapłacić za nie można w walucie Czarnogóry, czyli… euro, nierzadko dając się orżnąć miejscowym. Co istotne, Czarnogórcy posługują się obecnie alfabetem łacińskim, co być może nie jest bardzo korzystne dla nich, ale z pewnością ułatwia życie polskiemu turyście, który nie dostąpił przymusowego „zaszczytu” nauki języka rosyjskiego :) .
Ruszamy więc w drogę objuczonym Fordem Focusem gdzieś pod koniec sierpnia 2010. Trasa skrupulatnie wstukana w AutoMapę wiedzie przez Czechy, Słowację, Węgry, Chorwację oraz Bośnię i Hercegowinę, w sumie niecałe 1500km. Z tą ostatnią nie było zresztą lekko, bo mapy Wielkiego Brata Google’a nie wytyczały w owym czasie tras przez BiH. Nie i już.
Dojazd do Czarnogóry – Žabljak
Wyruszamy z Pruszkowa dłuuugo po tym, jak pieje pierwszy kur. Po kilkunastu godzinach jazdy udaje nam się dojechać do granicy węgiersko-chorwackiej i jakimś cudem znaleźć nocleg. Wtedy jeszcze naiwnie wierzymy, że na świecie jest mnóstwo ludzi chcących zarobić na noclegach dla kierowców – to nieprawda. Zresztą 100 albo 200 km węgierskiej autostrady, świeżo oddanej do użytku i nieistniejącej według nawigacji, nie sprzyja znalezieniu noclegu. Tak czy siak, uzyskujemy 7 godzin snu w hotelu gdzieś nad Dunajem – a konkretnie w węgierskim Mohaczu.
Rano czym prędzej ruszamy i szybko docieramy do Bośni i Hercegowiny. Celnik uśmiecha się do czekolady w naszym bagażniku, ale przepuszcza nas przez granicę, mimo że nie wykazujemy chęci rozstania się z nią. Dla nas to pierwsza wizyta w BiH. Mimo szpetnych reliktów socjalizmu, zatłoczonych i wąskich dróg oraz różnych śladów konfliktu bałkańskiego z lat 90. , łatwo trafić tam na piękne krajobrazy i… smaczny i tani obiad. I tak, w przydrożnej restauracji nazwanej bodajże „12 synów”, nabywamy ogromne porcje Ćevapi, serwowanego z chlebkami pita smażonymi na maśle. Co gorsza, być może w ramach chęci ugoszczenia wystraszonych obcokrajowców, dostajemy od kelnera w tak zwanym gratisie dwa talerze zupy i deser. Dalsza podróż samochodem utrudniona jest więc przez żołądki, ponaglające do natychmiastowego pójścia spać.
Późnym popołudniem mijamy Sarajewo i tankujemy do pełna samochód. Gdy słońce powoli zaczyna zachodzić, my zmierzamy do czarnogórskiej granicy drogą Goražde – Pljevlja. Nawigacja staje się od pewnego momentu bezużyteczna, gdyż nie pokrywa prawie w ogóle tej części świata, a drogowskazy coraz rzadziej zawierają podpowiedzi w alfabecie łacińskim. W pewnym momencie ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu wyjeżdżamy z ciemnych, górskich serpentyn prosto na pełen ludzi rynek małej wsi, w której trwa najwyraźniej jakaś wieczorna zabawa. Wreszcie udaje nam się dotrzeć do granicy, gdzie trochę zdziwieni celnicy sprawdzają nasze dokumenty i sprzedają nam obowiązkową winietę.
Nie koniec to przygód. Po dojechaniu do Pljevlji okazuje się, że nie jesteśmy w stanie wymyślić w którą stronę pojechać, żeby dotrzeć do Žabljaka. Pierwszy wybór okazuje się nietrafiony – przez ładnych kilkanaście minut zjeżdżamy serpentynami coraz niżej i niżej, mając wokół tylko drzewa, skały i noc. W końcu stwierdzamy, że kierujemy się w stronę kompletnie niezgodną z przebiegiem właściwej trasy na papierowej mapie i zawracamy. Drugie podejście jest już skuteczne – docieramy do Žabljaka ciemną nocą, po drodze zatrzymując się, by obejrzeć… pożar lasu.
Równie fartownym zrządzeniem losu jak poprzedniego dnia udaje nam się znaleźć nocleg – ciasny i raczej biedny pokoik w czyimś domu, za który płacimy 7 euro/noc od osoby. Udajemy się wreszcie na zasłużony odpoczynek.
Dzień 1 – Durmitor: Crvena Greda
Wymęczeni podróżą, wybieramy się pierwszego dnia na rozgrzewkową wycieczkę na szczyt Crvena Greda (2175 m). Przewodnik opisuje trasę jako romantyczne przejście tajnymi pasterskimi ścieżkami i, jak to przewodnik, robi nas w konia. Pasterskie ścieżki sprowadzają się do przeciskania się przez rosnącą wszędzie kosodrzewinę, a ich tajność – do tego, że nijak nie możemy znaleźć właściwej drogi. Spotykamy po drodze grupę zagubionych jak my Niemców. Za gps służy nam wtedy Sony Ericsson P1i z fatalnie skalibrowaną mapą – specjalnie nie pomaga ;). Na szczęście drogę w końcu znajdujemy, a przy okazji tej niezbyt udanej wycieczki oglądamy po raz pierwszy urwiste i mocno zerodowane skały Durmitoru, kolorystycznie przypominające trochę socjalistyczne osiedla z wielkiej płyty :) .
W nocy pogoda robi się wybitnie jesienno-górska. Leje ulewny deszcz, temperatura spada do kilku stopni.
Dzień 2 – wycieczka do Plužine, jezioro Pivsko
Rano odkrywamy ze smutkiem, że nocne deszcze nie przeszły bez echa – Durmitor chowa się za grubymi chmurami, więc postanawiamy wybrać się na wycieczkę samochodową. Ruszamy z Žabljaka drogą do Plužine, omijającą najwyższe szczyty Durmitoru od południa. Droga wspina się na wysokość 1800m, jest wąska i nie posiada żadnych ubezpieczeń… ale leży na niej równy, nowy asfalt. Mimo to, jazda nią we mgle dostarcza nam niewiele mniej wrażeń, niż wysokogórska wspinaczka nad przepaścią ;) . Być może to efekt pierwszeństwa, ale zrobiła na mnie większe wrażenie, niż rumuńska trasa transfogaraska lub Transalpina.
Po którymś zakręcie wyjeżdżamy z mgły w idealnie przejrzyste powietrze – okazuje się, że chmury zatrzymały się zupełnie po wschodniej stronie gór. Zachęceni „poprawą” pogody jedziemy dalej – po prawej stronie piętrzą się nad nami trawiasto-skaliste zbocza, po lewej rozciąga się dolina, którą strzyże starannie stado owiec. Po dłuższym czasie pozostawiamy granie Durmitoru za sobą i powoli zjeżdżamy na jedną z licznych, czarnogórskich wyżyn, przejeżdżając przez… mini-boisko do koszykówki, wymalowane na środku drogi.
Z wyżyny droga zaczyna wić się licznymi serpentynami w dół, czasami prowadząc przez wybite w skale tunele. Ukazuje nam się jezioro Pivsko, malowniczo położone między porośniętymi lasem zboczami, a chwilę później docieramy do jego powierzchni – w miasteczku Plužine. Tam podsumowujemy naszą wycieczkę solidnym obiadem z grilla, co znów skazuje nas na senność wywołaną przejedzeniem.
Dzień 3 – Durmitor: Wielki Niedźwiedź
Pogoda poprawia się, więc realizujemy kolejną opisaną w przewodniku wycieczkę górską, tym razem na Veliki Međed (2287 m). Ma być ekspozycja, widoki i emocje. Wyruszamy niezbyt wczesnym przedpołudniem i dość szybko udaje nam się wyjść ponad granicę lasu. Nie zawsze oczywiste czarnogórskie oznaczenia szlaków doprowadzają nas w końcu do miejsca, gdzie trzeba się trochę powspinać – jest stromo, ale nie urwiście. Docieramy na główną grań, z której można obejrzeć sporą część trawiastego płaskowyżu, na którym położony jest Žabljak.
Dalej droga robi się coraz bardziej nerwowa; w jednym czy dwóch miejscach do skały przymocowana jest stalowa lina, ale poza tym z ekspozycją trzeba sobie radzić raczej samemu (chociaż poziom trudności to nie Orla Perć, raczej taka Świnica bez łańcuchów ;) ). Jak na złość, pogarsza się również pogoda – napływają chmury i zaczyna wiać silny wiatr, co potęguje doznania, a groźba burzy odbiera ochotę na kontemplację widoków. A jest co kontemplować, bo z grani Niedźwiedzia widać prawie cały wysoki Durmitor, z jego posępnymi urwiskami, kotłami i zalegającym śniegiem – ostatecznie jesteśmy w samym jego środku :).
W końcu pokonujemy najbardziej stresujący odcinek grani (wąskie, eksponowane przejście i chwilę później konieczność zejścia w dół) i reszta wycieczki to już typowa deptanina: schodzimy na południe, do doliny obfitującej w wielkie głazy i wciąż kwitnącą alpejską roślinność i obieramy kierunek na Crno Jezero, mając teraz po prawej stronie urwiska, olbrzymie piargi i pola firnowe. Nad samym jeziorem robimy dłuższy postój wypoczynkowo-zdjęciowy i w zasadzie na tym – niestety – kończy się nasza styczność Durmitorem.
Dzień 4 – kanion Tary
Pogoda jest kiepska – zasadniczo rzecz biorąc pada i jest zimno. Dzień spędzamy na oglądaniu słynnego i efektownego mostu Đurđevića na Tarze, samego kanionu Tary oraz małego zabytku o charakterze sakralnym, położonego nad brzegiem Tary (którego nazwy zupełnie nie pamiętam!), strzeżonego przez przerażająco milczącą zakonnicę, której serce mięknie jednak, gdy wrzucamy ofiarę i idziemy sobie precz – wskazuje nam nawet zejście aż do samej wody ;).
Dzień 5 – Nikšić, Monastyr Ostrog
Czas nagli, więc z ciężkim sercem decydujemy się opuścić góry i dotrzeć na wybrzeże, do Budvy. Droga jest pozornie krótka, ale zajmuje nam cały dzień. Podróżujemy drogą przez Šavnik, Nikšić i Podgoricę, po drodze zwiedzając ruiny twierdzy w Nikšić, Bardzo Słynny Wbudowany-W-Skalną-Ścianę monastyr Ostrog oraz niezwykle malowniczą drogę lokalną, łączącą rejon monastyru z Podgoricą – drogę ze świeżo położonego asfaltu, który po kilku kilometrach zamienia się w równie malowniczą szutrówkę (prawdopodobnie utwardzaną właśnie pod wylewkę asfaltu), bezlitosną dla nisko zawieszonego Forda…
Późnym popołudniem docieramy na skraj Czarnogóry i staczamy się do adriatyckiego wybrzeża w Budvie, mając przed sobą widok, który trudno zapomnieć. Ze wzgórz nad Budvą widać kawał planety w idealnym kolorze siarczanu miedzi, charakterystycznego dla tej części Adriatyku, a w nieruchomej tafli wody odbija się popołudniowe słońce.
Samo wybrzeże jednak pod wieloma względami nas nie zachwyca. Nie znajdujemy żadnego z opisanych w przewodniku kempingów (poza postojem dla kamperów w pobliżu zatoki Kotorskiej, przez który wieje upiorne wietrzysko) i spędzamy wieczór na nerwowym poszukiwaniu noclegu w znośnej cenie.
Ostatecznie trafiamy do miasteczka Petrovac, w którym udaje nam się – znowu czystym przypadkiem – dostać pokój za ok. 60zł / os. / noc. Jak na nasze kieszenie nie jest to mała kwota, ale pokój posiada balkon z widokiem na ogród i drzewo oliwne w standardzie, a przyjemność jedzenia na nim śniadań w pełni rekompensuje tragicznie ciasną łazienkę. Ponadto gospodarz potrafi nieźle mówić po angielsku, a „za cenę” rozmów przy stoliku (na tematy niekoniecznie banalne) wraz z żoną częstuje nas domową rakiją i figami.
Dzień 5, 6 i 7… i może 8? – Petrovac, Stary Bar, Ulcinj, Kotor
W trakcie naszego pobytu na czarnogórskim wybrzeżu staramy się obejrzeć je w całości. Nie jest to trudne, bo od granicy z Chorwacją do miasta Ulcinj w pobliżu Albanii jest niewiele ponad 100km.
Oglądamy Budvę – jest obrzydliwym kurorto-portem, pełnym hałasu, bogactwa i nowobogactwa.
Zwiedzamy ruiny Starego Baru i chociaż nie jesteśmy wielkimi miłośnikami zabytków, to każdy fragment muru, wieża czy stojący tu, świetnie zachowany akwedukt zapadają w pamięć dzięki tutejszemu krajobrazowi, pełnemu skalistych wzgórz, drzew oliwnych, figowców, cyprysów i nielicznych… cytrusów :) .
Odwiedzamy zatokę Kotorską („boka Kotorska”) i samo miasteczko Kotor. Miejsce o którym napisano prawie wszystko, poza jednym ważnym szczegółem – prawdziwa eksploracja zabytków odbywa się w kierunku pionowym, a zaczyna od wdrapania się do twierdzy ulokowanej na wzgórzach nad Kotorem.
Wjeżdżamy samochodem na Jezerski vrh, by obejrzeć od zewnątrz parszywe socrealistyczne mauzoleum (Bogu ducha winnego, prawosławnego biskupa Czarnogóry) i zrezygnować z płatnego wstępu, przy okazji zapoznając się z krajobrazem gór Lovćen i skrobiąc zderzakiem o asfalt na jednej z lokalnych dróg o rekordowo głębokich koleinach…
Wreszcie, odwiedzamy zamieszkane głównie przez Albańczyków miasteczko Ulcinj. Wprawdzie nasz gospodarz odradza nam wizytę, określając mieszkańców jako „filthy muslims”, ale nie jest aż tak źle. Wprawdzie jest nieco biedniej, niż w pozostałych rejonach nadmorskich, ale ten negatywny opis należy chyba wytłumaczyć powszechną miłością, jaką wzajemnie obdarzają się mieszkańcy Bałkanów ;) . Zjadamy tam także prawdopodobnie ostatni przystępny cenowo talerz krewetek w naszym życiu!
W międzyczasie próbujemy się kąpać w raczej zimnej wodzie Adriatyku, bezskutecznie próbując znaleźć plażę z piaskiem godnym konkurować z piaskiem bałtyckim. Woda jest okropnie słona, a silne fale obrzucają nas kamieniami poderwanymi z dna. Na szczęście nie depczemy żadnego jeżowca ;)
Dajemy się też – tylko raz – naciąć na ceny dla turystów na targu w Petrovac, kupujemy zapas wina (polecam wspaniały czerwony, wytrawny Vranac!), rakiji i śmiesznie taniej kawy – tyle, ile wolno nam przewieźć przez granicę. Objadamy się świeżymi figami, jak też tymi suszonymi (na słońcu), sprzedawanymi w wielkich wiankach i tysiąckroć smaczniejszymi od wysuszonych na wiór podeszw dostępnych w Polsce. Żywimy się przy tym mało wykwintnie, ponieważ euroceny za co lepsze potrawy w restauracjach zwalają nas z nóg.
Wycieczka w Komovi…
…i powrót do domu
Nasz wolny czas powoli zaczyna się kończyć, pieniądze również. Pora wracać do Polski, ale my jeszcze zahaczamy o jedno z najwyższych pasm górskich w Czarnogórze – Komovi. Z Petrovac dojeżdżamy do płaskowyżu Stavna, po drodze broniąc się jakoś przed łapó… wróć!, mandatem za przekroczenie prędkości w rzekomym terenie zabudowanym i ruszamy na podbój łatwiej dostępnego szczytu Kom Vasojeviči (2460 m). Przejście płaskowyżem do stóp gór Komovi należy do doznań estetycznych najwyższych lotów, a sama skalna wspinaczka – do tych łatwych (brak ekspozycji) i całe wejście zajmuje nam jakieś 2h. Pogoda znowu zaczyna się psuć i w połowie drogi w dół łapie nas deszczyk – na szczęście przechodzi dość szybko, pozostawiając na pożegnanie piękne słońce i parujące doliny.
Ruszamy w kierunku przejścia granicznego Šćepan Polje, licząc na znalezienie noclegu po drodze. I tym razem brak sensownego planu daje się we znaki – po licznych poszukiwaniach, późną nocą znajdujemy pokój w szkaradnym hotelu w Nikšić, płacąc za niego absurdalne 50 euro.
Następnego dnia ruszamy do Polski własnymi śladami, jedząc obiad w tej samej restauracji w Bośni i Hercegowinie. Ponieważ nie napotykamy żadnego sensownego dla nas hotelu/motelu/pola namiotowego przy drodze, dojeżdżamy do domu za jednym zamachem, a ja – po 23 godzinach za kierownicą – zamieniam się w bezmózgie, ludożerne zombi.