24 maja 2015 – Pfander (1064 m), austriacka przełęcz Furka (Furkajoch, 1761 m), Las Bregencki: Pfrondhorn (1949 m), powrót przez Oberstaufen
Jest piękny niedzielny poranek… no, nie do końca. Prognozy pogody dla północnych Alp są raczej średnie – trochę słońca, głównie chmury. Dlatego zamiast pchać się na planowaną wcześniej wycieczkę w okolicach Zugspitze, ruszam w podróż głównie motocyklową, z małym epizodem wspinaczkowym.
Pierwszym celem jest pagór w okolicach Bregencji – Pfander. Generalnie jest to raczej cel dla lubujących się w podjazdach rowerzystów, bądź wycieczek rodziców z małymi dziećmi (Pfander ma raptem 1064 m, a na górę jeździ kolejka linowa). Na szczyt dojeżdżam motocyklem, po drodze mijając płatny parking i z wrażenia wywalając się podczas zawracania ;) . Na szczęście w okolicy motocykl daje się zaparkować za darmo, co odkrywam, jadąc za grupą niemieckich motocyklistów (którzy zresztą pomagają mi pozbierać dwukółkę…).
Ze szczytu jest świetny, panoramiczny widok na jezioro Bodeńskie, trochę Alp… i w zasadzie to wszystkie atrakcje (nie umniejszając ich wartości). Jest tu też jedna czy dwie restauracje i trochę alpejskich zwierzaków na wybiegach – takie alpejskie minizoo.
Odłączam się od niemieckiej wycieczki motocyklowej pijącej aktualnie piwo i ruszam na przełęcz Furka. Jest to jedna z wielu asfaltowych, wysokich dróg w Alpach. Jej zaletą jest to, że nie jest płatna i gwarantuje całkiem niezłe widoki. Jest też nieco mniej obciążona samobójcami urządzającymi sobie tor wyścigowy. W najwyższym punkcie drogi znajduje się bar z parkingiem dla motocykli, jak również… początek szlaku na wiele okolicznych szczytów, w tym Löffelspitze (1962 m) i Pfrondhorn (1949 m), należących do pasma Lasu Bregenckiego. Ja wybieram się na ten drugi i mimo żałośnie małego dystansu do pokonania (tak w pionie, jak i w poziomie), zadanie okazuje się niezupełnie trywialne. Po pierwsze, leży tu wciąż mnóstwo śniegu i dość szybko gubię szlak prowadzący przez kosodrzewinę, co zmusza mnie to dalszej podróży „na czuja” przy użyciu GPSa, w tym przekraczania nachylonych pól śnieżnych. Po drugie – końcowe podejście na szczyt jest strome i choć ekspozycja nie jest duża, to wystarczy solidniejszy poślizg na zalegającym śniegu i mam sporą szansę wylądować kilkadziesiąt metrów niżej, w nastroju nie do życia ;) .
Na szczęście udaje się zarówno wejść na wierzchołek, jak i z niego zejść – bez żadnych prób samobójczych. Udaje mi się również zejść alternatywnym szlakiem z powrotem do przełęczy i tak kończy się ta niezbyt wymagająca, ale miła wycieczka górska.
Dalsza część drogi asfaltowej jest dość emocjonująca, bo trzeba pokonać liczne zwężenia, w których ledwo mieści się jednocześnie samochód i motocykl, a pobocze należy raczej do pionowych, niż poziomych. Do Niemiec wracam drogą przez miejscowości Au, Egg i wreszcie Oberstaufen, która gwarantuje wprawdzie mnóstwo ograniczeń prędkości, ale jest niesamowicie malownicza, zarówno podczas mijania skalistych alpejskich wzniesień, jak również na pofałdowanym przedgórzu na granicy niemiecko – austriackiej. Widoki regionu Lasu Bregenckiego (Bregenzerwald) są tak bajkowe, że po 2/3 jestem już kompletnie zasłodzony i mam ich serdecznie dość ;) .
4 czerwca 2015 – Alpy Ammergawskie (Ammergauer Alpen) – Daniel (2340 m) i Upsspitze (2332 m)
Czwartego czerwca wybieram się do austriackiej miejscowości Lermoos aby wejść na najwyższy szczyt Alp Ammergawskich, Daniel, oraz sąsiadujący z nim szczyt Upsspitze, drugi w kolejności co do wysokości. Docieram niezbyt wcześnie, bo dopiero na 11, ale czasu na zdobycie szczytu nie potrzeba wiele, a dni w czerwcu są długie.
Od południowej strony góry (w Lermoos) znajduje się parking, z którego można dość szybko zdobyć Daniela. Parking znajduje się w okolicach basenu, ale jakoś nie udaje mi się go odnaleźć, więc ostatecznie parkuję motocykl koło dwóch niemieckich samochodów stojących na niedużym, gruntowym placyku. Dopiero po wejściu kilkudziesięciu metrów w górę orientuję się gdzie należało pojechać, słysząc śmiech kąpiących się dzieci.
Szlak zapowiada się bardzo stromo, ponieważ do pokonania jest ponad 1300 metrów na dystansie zaledwie 4,5 kilometra. Ponieważ osobiście lubuję się w stromych podejściach i nie lubię niekończącej się dreptaniny (chyba, że po płaskim), jestem bardzo optymistycznie nastawiony do wycieczki, szczególnie, że pogoda jest idealna.
Początkowy odcinek wiodący przez las jest momentami bardzo stromy i oznaczony na czarno (jako trudny). W przypadku opadów niektóre fragmenty mogą być bardzo śliskie, bo na tej wysokości brakuje jeszcze wystających z ziemi skał. Szlak prowadzi do schroniska Tuftalm, do którego zaopatrzenie dowożone jest szutrową drogą, więc w razie czego można iść również rzeczoną drogą albo szlakiem z Ehrwaldu.
W schronisku Tuftalm panuje radosna atmosfera piwno-obiadowa, więc czym prędzej oddalam się w kierunku szczytu szlakiem wiodącym bezpośrednio na grań Daniela i Upsspitze. Jest trochę mniej stromo, ale trudno mówić w taką pogodę o jakichkolwiek trudnościach. W kosodrzewinie robi się gorąco i dopiero po wyjściu ponad nią powietrze jest chłodniejsze. Końcowy etap prowadzi przez stromy, skalno-trawiasty teren, w którym łatwo zgubić szlak, tym bardziej że wciąż zalega tu sporo śniegu. Na ostatnich kilkudziesięciu metrach wystarczy wdrapać się ścieżką prowadzącą po osypujących się kamykach na grań i skręcić w prawo na szczyt Daniela.
Ze schroniska (szczególnie ze sztucznego punktu widokowego), a tym bardziej ze szczytu roztacza się wspaniały widok na najwyższy szczyt Niemiec – Zugspitze – w tej chwili jeszcze mocno przykryty śniegiem. Odległość między górami jest bardzo mała, więc można poprzyglądać się szczegółom :) .
Ponieważ nie mam ochoty na wysiadywanie na szczycie razem z grupą niemieckich turystów, ewakuuję się na zupełnie puste, sąsiednie Upsspitze, gdzie dla odmiany jest świetny widok na północną stronę całej góry, której stoki opadają najpierw pionowo aż do wypłaszczenia pokrytego śniegiem, a następnie nieco łagodniej – do zalesionej doliny.
Dzięki stromemu podejściu z całej grani można oglądać miasta leżące u stóp gór, jak również mnóstwo nieodległych alpejskich szczytów.
Posiliwszy się solidnie posiadanym prowiantem ruszam w dół alternatywną, zachodnią trasą z Upsspitze przez Grüner Ups, będące w zasadzie niewielką polanką w pół drogi do schroniska. Trasa ta jest dłuższa, ale za to mniej stroma, co z radością witają moje kolana. Po dotarciu do Tuftalm kupuję małą colę za, bagatela, 2 euro, od nieco gburowatego sprzedawcy. Na chwilę odwiedzam platformę obserwacyjną, po czym schodzę w dół do motocykla wcześniej wykorzystanym szlakiem. Wycieczka bez specjalnego pośpiechu zajmuje mi ok. 6 godzin i naprawdę jest warta wysiłku, bo niedużym „kosztem” można załapać się na sporo ładnych widoków.
14–15 czerwca 2015 – Trasa Ötztaler Gletscherstraße , przełęcze Timmelsjoch / Passo Rombo i Stilfser Joch / Passo dello Stelvio
Dzień 1
Wybieram się na weekendowy przejazd po Alpach – jest to zwiedzanie raczej w stylu amerykańskim, ale i tak udaje się trochę pospacerować. Plan jest taki, aby pierwszego dnia przejechać przez Austrię w okolice przełęczy Timmelsjoch (o której dowiaduję się w sumie przypadkiem od motocyklisty z Polski na jednej z poprzednich wycieczek), wjechać pod lodowiec trasą „Ötztaler Gletscherstraße”, następnego dnia pokonać Timmelsjoch, po stronie włoskiej dojechać do przełęczy Stelvio, a na sam koniec pokonać przełęcz Umbrail (Umbrailpass, Giogo di Santa Maria) i wrócić do Ulm.
Wyruszam więc wcześnie z Ulm i jadąc autostradą przez okolicę Memmingen i Kempten docieram do granicy z Austrią (z pewnymi trudnościami, bo niektóre odcinki solidnie korkują się ze względu na długi weekend). Dalsza droga wiedzie przez Lermoos oraz Imst, a po przekroczeniu doliny Innu pozostaje już tylko kierować się na Sölden przez dolinę Ötztal.
Dojechawszy do Sölden skręcam na Ötztaler Gletscherstraße. Warto wspomnieć, że jest to najwyżej położona asfaltowa trasa w Europie, na którą można wjechać samochodem/motocyklem, obejmująca również najwyżej położony tunel w Europie. Nieco powyżej granicy lasu droga wchodzi w dość głęboką i już bezleśną dolinę, w której ustawiono bramki, na których pobierana jest opłata za przejazd pod lodowiec. Jest prawie zupełnie pusto, oprócz mnie na górę wjadą raptem dwa samochody. Jest też całkiem urokliwie.
Dojazd pod lodowiec Rettenbach jest bardzo przyjemny – przez większość czasu droga wspina się bez żadnych zakrętów i można spokojnie delektować się widokami; jej przebieg ma prawdopodobnie także zbawienny wpływ na ruch motocyklowy w okolicy – nie ma tu żadnych chętnych na wyścigi. Po dojechaniu na górę najpierw trochę kręcę się po okolicy, bo nie mogę załapać gdzie podział się skręt na tunel. Być może ze względu na porę roku i nieco chmurną pogodę widoki nie powalają mnie na kolana – lodowiec jest schowany pod śniegiem, a okolicę otaczają dość monotonne skały. Na szczęście możliwości nie ma zbyt wiele i już po chwili turlam się przez tunel w zupełnie grobowym tempie, obawiając się wywrotki na przymarzających tu i ówdzie kałużach. Po drugiej stronie (spod lodowca Tiefenbach) widoki są zdecydowanie ciekawsze, aczkolwiek nieodległego Wildspitze stąd nie widać :) .
Cały ośrodek narciarski funkcjonujący w okolicy jest zamknięty na cztery spusty, więc po zrobieniu zdjęć i pokręceniu się po okolicy pozostaje mi wracać, zatrzymując się tu i ówdzie na dodatkowe fotki. W miarę zjeżdżania do doliny Ötztal z południa napływają coraz tłustsze chmury, ale na szczęście zarezerwowana wcześniej kwatera w Zwieselstein jest niedaleko. W pierwszych kroplach ulewy udaje mi się dojechać do celu, wstawić motocykl do garażu, a siebie do pokoju.
Deszcz przechodzi, a ja udaję się najpierw do jedynego czynnego przybytku z jedzeniem we wsi (dobra zupa z knedlem !), a następnie na obchód po okolicy. Zwieselstein jest położone na prawie 1500m n.p.m. i całkowicie odgrodzone zboczami od innych miejscowości i zabudowań, a ponadto przetaczają się przez nie masy wody z topniejącego w górach śniegu. W zasadzie gdyby nie droga, którą podróżują motocykliści zmierzający do Włoch (robiąc przy tym sporo hałasu), mógłbym z czystym sumieniem polecić do miejsce wszystkim potrzebującym solidnego odpoczynku od świata ;) . Jest tu trochę miejsca na piesze wycieczki, chociaż ze względu na strome zbocza gór nie należą one do „lajtowych”. Ja wspinam się pierwszym znalezionym podejściem, które okazuje się ścieżką ścinającą serpentyny drogi prowadzącej do Timmelsjoch.
Dzień 2
Drugi dzień wycieczki jest nasycony atrakcjami, dlatego cieszy mnie wielce, że śniadanie w przybytku, w którym wynajmuję pokój jest olbrzymie. Starcza mi w gruncie rzeczy aż do popołudnia. Po zapakowaniu gratów ruszam w stronę Timmelsjoch. Trasa początkowo wspina się do wyżej położonej doliny, w której leży ostatnia miejscowość przed granicą – Obergurgl, ale zakręca o 180 przed samą wsią. Po pokonaniu bramek punktu opłat asfalt zakręca w jeszcze wyższą dolinkę, prowadzącą już do przełęczy. Podjazd jest dość łagodny i dopiero na końcu czeka kilka zakrętów wyciosanych w nierzadko wielometrowych warstwach zalegającego śniegu. Na przełęczy (2509 m n.p.m.) jest bardzo przyjemnie – niebo jest czyste, słońce przygrzewa, od śniegu bije przyjemny chłód, a widoczność jest bardzo dobra. Niestety trudno mówić o relaksie, bo przełęcz jest miejscem realizacji życiowych ambicji sportowych motocyklistów z okolicznych krajów (chyba głównie Niemców) i szczególnie na podjeździe od strony Włoch odbywa się regularna bitwa o najlepszy przejazd. Nasyciwszy kartę pamięci widokami zjeżdżam do San Leonardo in Passiria, zatrzymując się jeszcze wiele razy po drodze. Po stronie włoskiej jest wyraźnie cieplej i roślinność jest bardziej bujna, chociaż staje się to oczywiste dopiero po zjechaniu do doliny Adygi (Valle dell’Adige). Na trasie między San Leonardo a Meranem zauważam, że tutejsi mieszkańcy nie bardzo identyfikują się z włoską „ojczyzną” – wiszą tu liczne napisy „Süd-Tirol ist nich Italien”, a generalnie całe pogranicze aż do przełęczy Reschen posługuje się raczej językiem niemieckim (ale już stacje benzynowe funkcjonują po włosku – panuje samoobsługa, a sama stacja jest zamknięta i nigdzie ani jednej budki z napisem WC ;) ).
W Meranie i zaraz za nim moją wycieczkę opóźnia spory ruch, w tym zakorkowany tunel, ale w rozsądnym czasie docieram do miejscowości Spondigna, w której znajduje się skręt na przełęcz Stelvio. Jacyś motocykliści ostrzegają mnie, że przełęcz jest zamknięta… po czym ruszają w jej kierunku. Zaciągam języka u innej grupki i dowiaduję się, że owszem – jest zamknięta, ale tylko z jednej strony, a wjechać się na nią jak najbardziej da. Cóż, z trzeciej przełęczy (Umbrail) nici, ale na Stelvio udaje mi się wjechać i przy tym oszczędzić na opłacie za przejazd :) .
Droga na górę jest zdecydowanie trudniejsza, niż w przypadku Timmelsjoch, ale też widoki są ciekawsze. Mówiąc szczerze największe wrażenie robi na mnie przejazd pod zboczami ogromnego Ortlera (3905 m – najwyższy punkt Południowego Tyrolu). Trasa początkowo wije się dnem doliny, wzdłuż strumienia Trafoier Bach, później biegnie po zboczach nad doliną, a na koniec odbija na zachód w kierunku przełęczy. Między najniższym (dno doliny) a najwyższym punktem okolicy (Ortler) jest prawie 2,5km różnicy w pionie i skutkuje to niesamowitymi doznaniami wizualnym! :)
Ostatnie kilometry to słynne, niekończące się nawroty. Dzięki temu, że przejazd przez przełęcz jest zamknięty, ruch jest nieco mniejszy, ale dla dużego motocykla i kiepskiego motocyklisty to i tak trudna trasa. Droga jest bardzo wąska, a zjeżdżający z naprzeciwka nie zawsze honorują zasadę ruchu prawostronnego, co na jednym z ciasnych nawrotów powoduje, że prawie kładę motocykl. Mimo to przejazd jest przyjemny i nieszczególnie stresujący.
Na przełęczy (2757 m) odbywa się wielki festyn – trwają tu jakieś zawody kolarskie i cała przełęcz załadowana jest setkami żądnych zawału serca kolarzy. Czym prędzej oddalam się więc od parkingu i wybieram się na spacer pieszy. Z rozpędu docieram do „Rifugio” (czyt. hotelu) Piccolo Pirovano, położonego na ok. 3000 m. Żałuję, że nie jestem ani w odpowiednim stroju, ani że nie mam czasu, bo można tu spokojnie zrobić sobie wysokogórską, ale lekką wycieczkę, na przykład na Monte Cristallo (3439 m.). Na szczęście z okolicy „schroniska” jest na co popatrzeć – jest tu duże plateau pokryte śniegiem, a na wschodzie – liczne pagórki, jęzory lodowców i wreszcie rozległa czapa Ortlera.
Z powrotem schodzę (a częściowo wesoło zjeżdżam) po topniejącym już stoku narciarskim (mija mnie chyba jeden albo dwóch narciarzy). Efektem ubocznym wycieczki jest trochę wody w butach, oraz nieco zaczerwieniona gęba, bo oczywiście nie mam ze sobą kremu do opalania. Przy motocyklu zajadam prowiant po czym ruszam w dalszą drogę. Początkowo próbuję przedostać się na drugą stronę przełęczy, bo mimo trwającego tam wyścigu przebijają się pojedynczy motocykliści, ale najwyraźniej jest to opcja tylko dla dostatecznie „tutejszych”. Człowiek kierujący ruchem nawija coś po włosku i wydaje mi się, że stara mi się zasugerować, że na razie nikogo nie przepuści, bo niżej stoi policja. Zawracam więc w kierunku przełęczy Reschen (Reschenpass / passo Resia), a po drodze mijają mnie jeszcze tutejsi młodzieńcy zwiedzający przełęcz za pomocą skuterów 50cc.
Ponieważ czas goni, zatrzymuje się już tylko w celu tankowania lub krótkiego odpoczynku. Trasa do austriackiego Landeck przez przełęcz Reschen jest całkiem efektowna: w pewnym momencie prowadzi przez bardzo wąski przesmyk i później ponad doliną rzeki Bad Inn. Samo miasto Landeck również robi na mnie wrażenie, bowiem okoliczne góry mają strome zbocza i wydają się przesłaniać sporą część nieba.
Do Ulm docieram późnym wieczorem ze sporym workiem zmęczenia na plecach.